Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

Polityka jak wędkarstwo

Dawno nie pisałem nic o sytuacji na lewicy. Przytaczam zatem pełny tekst wywiadu w weekendowym „Dzienniku”.   Kamila Wronowska: Jerzy Szmajdziński często zmienia zdanie? - Leszek Miller: Raczej rzadko.   Bo teraz właśnie chyba zmienił. Od miesięcy powtarzał, że nie ma ambicji, by ubiegać się o Pałac...

Dawno nie pisałem nic o sytuacji na lewicy. Przytaczam zatem pełny tekst wywiadu w weekendowym „Dzienniku”.

 

Kamila Wronowska: Jerzy Szmajdziński często zmienia zdanie?

- Leszek Miller: Raczej rzadko.

 

Bo teraz właśnie chyba zmienił. Od miesięcy powtarzał, że nie ma ambicji, by ubiegać się o Pałac Prezydencki, mówił, że są to medialne spekulacje. A ostatnio delikatnie sugeruje, że w sumie mógłby startować.

- Nie znam żadnego czynnego polityka, który nie marzy o prezydenturze. Każdy nosi buławę w plecaku i zastanawia się, czy przyszedł już właściwy moment. Szmajdziński też.

 

Pan też marzył o prezydenturze?

- Zdarzało mi się, ale tylko do momentu, w którym stało się oczywiste, że obejmę urząd premiera. Zawsze uważałem, że droga z Alei Ujazdowskich na Krakowskie Przedmieście jest niemożliwa do pokonania. Premierzy szybko się zużywają.

 

Tusk nie ma szans na pokonanie tej drogi?

- Tusk po raz pierwszy ma szanse. To bardzo interesujący eksperyment. Obserwuję go z wielką ciekawością.

 

Dlaczego Szmajdziński nagle uwierzył, że może warto zawalczyć?

- Dlatego, że Cimoszewicz nie startuje. Nie staje do walki, bo nie wierzy, że może wygrać z Tuskiem. Cimoszewicza nie interesuje udział w wyborach tylko zwycięstwo. Inaczej Szmajdziński. Jego nęci uczestnictwo dla korzyści własnych i dla partii. Trudno sobie wyobrazić, żeby najsilniejsza formacja na lewicy nie miała kandydata na prezydenta.

 

A  Aleksander Kwaśniewski na tę decyzję nie miał żadnego wpływu? Przecież to on od miesięcy namaszczał Szmajdzińskiego.

- Gdyby startował Cimoszewicz, Kwaśniewski popierałby jego kandydaturę.

 

Cimoszewicz mówi, że nie odpowiada mu sam szyld SLD, spod którego miałby startować.

- To oczywiste. Gdyby stanął w szranki, to w żadnym razie nie jako kandydat SLD.

 Powołałby komitet wyborczy o charakterze obywatelskim, a nie partyjnym.  Nie jest zainteresowany podkreślaniem więzi z Sojuszem, tym bardziej kiedy partia ma 10 proc. poparcia. To by mu przeszkadzało, a nie pomagało. Cimoszewicz z tego punktu widzenia zachowuje się racjonalnie.

 

Gdyby wystawiła go cała lewica, nie miałby szans?

- Zwykle mówi się, że ludzi o poglądach lewicowych jest 20 – 25 proc.  Ale żadne badania tego nie potwierdzają. Tych, którzy świadomie uważają się za lewicowych jest nie więcej niż 15 proc. W wyborach parlamentarnych to jest dużo, ale w prezydenckich stanowczo za mało. Kandydat na urząd prezydenta, jeśli chce wygrać, musi wyrobić sobie opinię człowieka stojącego ponad partią.  Tusk, mimo że jest liderem PO ma taką opinię, bo nie eksponuje żadnej ideologii. Jego partia też nie jest formacją ideologiczną. To ugrupowanie centroprawicowe o obłym i rozmytym obliczu ideowym. No i Tusk zbiera premię w postaci ciągłej obawy przed recydywą IV RP i powrotem ekipy Kaczyńskiego.

 

Chce pan przez to powiedzieć, że w 2001 r. był pan cudotwórcą? SLD zdobył wtedy ponad 40 proc.

- Ten sukces wynikał z tego, że przesunęliśmy się do centrum. Jeśli dziś pada pytanie, kiedy powstanie centrolewica to odpowiedź jest taka, że już była. Na nas głosowali wierni wyborcy lewicy, ale też kilka milionów ludzi, którzy nie uważali się za lewicowych. Jeśli SLD osiągnął ponad 40 procent głosów to oznacza, że oprócz żelaznego elektoratu przyszli wyborcy centrowi.  SLD w wyborach 2001 roku jawił się, jako nowoczesna socjaldemokracja w stylu Blaira i Schroedera, która na fundamencie jasnych wartości potrafi harmonizować różne, często sprzeczne interesy społeczne.

 

Jeśli kluczowe są głosy centrum, to dlaczego krytykował pan LiD, a później pomysł startu całej centrolewicy w eurowyborach?

- Bo to nie była centrolewica tylko związek polityczno-towarzyski „czerwonych” z „różowymi”. To było zmartwychwstanie pomysłu z początku lat, 90 kiedy to lewica solidarnościowa miała połączyć się z lewicą pezetpeerowską.  Wtedy miało to sens, zwłaszcza dla „czerwonych”, ale po 15 latach już nie. Tym bardziej, że ta propozycja wewnętrznie się znosiła. Różowi byli zniesmaczeni komuchami, a postpezetpeerowcy solidarnościowymi antykomunistami. Tak naprawdę chodziło o to, aby kilku ludzi, jak Borowski, Rosati, Lityński, Onyszkiewicz dostali się do Sejmu, bądź europarlamentu. Grzegorz Napieralski nie godząc się na wspólną listę w eurowyborach spowodował, że nie powstał LiD bis. Z tego powodu „Gazeta Wyborcza” i jej przyjaciele ogłosili sezon polowania na Napieralskiego.

 

Napieralski jest też gwarantem, że SLD oscyluje w okolicy 13 proc. O takim wyniku marzy partia?

- Pięcio procentowy PSL współrządzi Polską, ale rzecz jasna trzeba marzyć o większości.  Problemem SLD jest w tej chwili brak krytycznej analizy strategii rewitalizacji partii rozpoczętej 5 lat temu, która skończyła się całkowitą klapą. Dziś Sojusz ma najmniej parlamentarzystów w całej swojej historii. Pięcioletni eksperyment się nie powiódł, ale nikt w kierownictwie SLD nie chce tego jasno powiedzieć.

 

Mówi pan jak Józef Oleksy.

- Jeśli Oleksy mówi mądre rzeczy to nie ma powodu dezawuować je tylko dlatego, że są autorstwa Oleksego.

 

Co powinien zrobić Napieralski? Powiedzieć, że SLD pozbywając się „starej gwardii” popełnił błąd i zaprosić Leszka Millera i Józefa Oleksego do partii?

- Nie chodzi o nazwiska tym bardziej, że jest ich więcej niż te wymienione, tylko o diagnozę. Jeszcze niedawno recepta na zwyżkę notowań wydawała się prosta. Podzielić SLD na młode i stare twarze, te stare na słuszne i niesłuszne, wyłonić nowe kierownictwo, skręcić w lewo, zacząć historię Sojuszu pisać od nowa przemilczając wszystkie sukcesy, a dalej wszystko pójdzie jak z płatka. Na konwencji LiD-u W. Olejniczak nawiązując do znanego hasła, że „SLD mniej wolno” tłumaczył, że dla dobra tego tworu „SLD musiał zapomnieć o dawnych triumfach wyborczych”. To przecież niesłychane twierdzenie w ustach szefa partii. Co to znaczy zapomnieć o zwycięstwach wyborczych? Po kiego licha popierać partię, która depcze autentyczne sukcesy, wysiłek tysięcy ludzi, ich entuzjazm, osobiste uczucia i wspomnienia?

Dziś nie ma prostych recept na poprawę sytuacji na lewicy, ale w obliczu wyborów parlamentarnych jedna wydaje się oczywista. Sojusz powinien zorganizować okrągły stół i postawić grubą kreskę. To musiałoby być porozumienie wszystkich ze wszystkimi. Bez warunków wstępnych. I bez pytań, czy to ma być porozumienie z Borowskim, czy też z kimś innym. Trudno – co było, to było. Może jest potrzeba budowania wszystkiego od nowa. Ale z SLD w roli głównej. Nie wierzę w powodzenie żadnych inicjatyw wymierzonych w Sojusz.

 

Nie jest pan zbyt dużym optymistą? Urazy na lewicy są bardzo duże. Wystarczy podać przykład Borowskiego. Sojusz nazywa go zdrajcą. Borowski o SLD chyba też nie ma najlepszego zdania. Jak to pogodzić?

- Borowski wbił sztylet w plecy Sojuszu w najgorszym momencie i w pełni zasługuje na to miano. Przez wiele miesięcy lżył SLD, a ten udawał, że tego nie słyszy. Ale trudno, jak wszyscy to wszyscy.  

 

Liczy pan, że kierownictwo SLD uderzy się w pierś, zadzwoni do Pana i powie: „Leszku wróć do nas”?

- Nie musi. Kiedy odchodziłem z partii powiedziałem do członków Rady Krajowej: żegnam się z nimi, ale nie z wami. Wszyscy wiedzą, kogo miałem na myśli.

 

Ale wpada pan na Rozbrat?

- Dosyć rzadko. Rzecz jasna losy SLD i całej lewicy interesują mnie bardzo. Nie chciałbym widzieć kolejnego triumfu PiS i klęski Sojuszu.

 

Jak już pan wpada na Rozbrat, to do kogo?

- Do mojej dawnej sekretarki, którą darzę wielkim uznaniem i sentymentem.

 

Oleksy też tam zagląda?

- Nie chodzę tropami Oleksego.

 

W pierwszej turze zagłosuje pan na Szmajdzińskiego?

- Oczywiście.

 

Wystawienie Szmajdzińskiego w wyborach nie zagraża pozycji Napieralskiego?

- Zagrażałoby tylko wtedy, gdyby dostał się do drugiej tury. Szmajdziński przechodząc do drugiej rundy stałby się faktycznym szefem SLD.

 

Nadawałby się na przywódcę?

- Każdy z mojej dawnej ekipy nadaje się na przywódcę. Z dzisiejszą PO mógłby wygrać tylko team liderów SLD z 2001 roku.

 

Szmajdzińskiemu opłaca się kandydowanie dla samego kandydowania?

- Oczywiście. W ten sposób buduje swoją pozycję na podsumowanie politycznej kariery. Uzyska pewnie kilka, może kilkanaście procent. I zawsze będzie mógł powiedzieć: „co chcecie, dostałem tyle, ile ma partia”.

 

A może Napieralski sam powinien wystartować w wyborach prezydenckich? Mógłby pokazać, że to on jest liderem lewicy.

- To byłoby najbardziej naturalne, ale na to jest za wcześnie. Jeśli wystawiając Szmajdzińskiego, Napieralski uzyskuje obietnice spokoju ze strony wicemarszałka Sejmu i jego zwolenników, to Szmajdziński wart jest mszy. Napieralski dopiero wybija się na lidera. W PO, PiS, czy PSL nikt nie ma wątpliwości, kto jest szefem. A w SLD ciągle jest dyskusja, czy bardziej jest Olejniczak, czy Napieralski, a może jeszcze ktoś inny. Ale powoli to się wyjaśnia. I wszyscy ci, co dobrze życzą SLD powinni temu sprzyjać. Zamiast podgryzać Napieralskiego, trzeba działać na rzecz, by się umocnił.

 

Napieralski ze Szmajdzińskim zawarł taką umowę?

- Bardzo możliwe. „Ja ci pomogę zostać kandydatem na prezydenta, a ty nie będziesz mi stwarzać problemów wewnątrz partii”. Jeśli tak jest to bardzo słusznie.

 

Napieralski nie musi się obawiać grudniowej konwencji?

- Nie musi. Wprawdzie absolutorium odbywa się w głosowaniu tajnym i różne rzeczy mogą się zdarzyć, ale byłbym szczerze zdumiony, gdyby Napieralski się nie obronił. I dobrze. Karuzela z przewodniczącymi SLD wirująca od 2004 roku powinna przestać się kręcić.

 

Napieralski ma szansę wyrosnąć na takiego wodza, jakim jest np. Tusk?

- Tak. Potrzebny jest mu staż w wodzowaniu, pewność własnych racji i nauczenie się sztuki uwodzenia.

 

Czyli Napieralski powinien obiecywać i się uśmiechać?

- Do obiecywania trzeba jeszcze dodać siłę, wyobraźnię i wiarygodność. Nie wystarczy samo obiecywanie. Trzeba to robić, jak Tusk. On jest mistrzem szumnych zapowiedzi i cichych odwrotów. Premier i jego ludzie bawią się z opozycją w podchody. Polega to na tym, że Tusk ucieka, chowa się i rysuje strzałki. A opozycja biegnie po tych strzałkach, zamiast stawiać swoje znaki. Zapowiedź zmian w konstytucji jest taką właśnie strzałką. Znowu wszyscy pobiegli gdzie Tusk chciał. A premier patrzy w sondaże i zaciera ręce. Za chwilę narysuje inne strzałki, a opozycja znowu za nimi pobiegnie.

 

Napieralski składając ostatnio PO propozycję współpracy miał nadzieję, że teraz Tusk za SLD pobiegnie?

- To był krok we właściwym kierunku. Ale w niewłaściwym momencie. Bo to się stało na dwulecie rządu Tuska i wpisało się w atmosferę propagandy sukcesu PO. Poza tym przy takich deklaracjach powinno być powiedziane dokładnie, czego ta współpraca ma dotyczyć.

 

Hasło o koalicji z PO było zabiegiem, by ludzie zapomnieli o medialnej koalicji SLD z PiS?

- Nie tyle zapomnieli ile zauważyli zmysł taktyczny Sojuszu. Ale można było to lepiej zrobić.

 

Jak patrzy pan dziś na SLD, żałuje pan, że go pana w nim nie ma?

- Spodobało mi się zdanie Ludwika Dorna z jego książki, że polityka przypomina wędkarstwo gruntowe. Jedno i drugie polega na czekaniu. W wędkarstwie czeka się na rybę, w polityce na właściwy moment. Pewnie zabrakło mi tej cierpliwości. Zapewne poniosła mnie też próżność. Z drugiej strony trudno było mi znieść sytuację, w której kierownictwo Sojuszu prowadziło go na szafot, a ja dodatkowo miałem być w tym kondukcie człowiekiem drugiej kategorii.

 

Myśli pan, że dziś Grzegorz Schetyna czuje się podobnie odtrącony, jak kiedyś pan?

- Na razie przekonał się, że co innego znaczy przyjaźń osobista i przyjaźń polityczna.

 

U pana skończyło się wyjściem z partii. Jak może skończyć Schetyna?

- Myślę, że zarzuci wędkę i będzie czekał.

 

A jaką pan rybę teraz chce złowić?

- Nigdy nie wiadomo, co się złapie.

 

Ale na ryby idzie się z zanętą na konkretną rybę.

- Zawsze chciałem złowić coś dużego. A co podejdzie, zobaczymy. Małe płotki mnie nie interesują.

Data:
Kategoria: Polska

Leszek Miller

Leszek Miller - https://www.mpolska24.pl/blog/leszek-miller

Leszek Cezary Miller polski polityk.
W latach 1989–1990 członek Biura Politycznego KC PZPR, w okresie 1993–1996 minister pracy i polityki socjalnej, w 1996 minister-szef Urzędu Rady Ministrów, w 1997 minister spraw wewnętrznych i administracji, w okresie 1997–1999 przewodniczący SdRP, w latach 1999–2004 i od 2011 przewodniczący SLD, od 2001 do 2004 premier, w latach 2008–2010 przewodniczący Polskiej Lewicy. Poseł na Sejm I, II, III, IV i VII kadencji.

Komentarze 0 skomentuj »
Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.