„Wyborów ci u nas dostatek” ‒ można by strawestować słowa Władysława Jagiełły z „Krzyżaków” Henryka Sienkiewicza po tym, gdy nasi, jak zwykle miłujący pokój, zachodni sąsiedzi przesłali mu dwa miecze, aby zachęcić do walki pod Tannenbergiem czyli pod Grunwaldem. W rzeczy samej na Starym Kontynencie w odstępie trzech (sic!) dni odbyły się wybory w trzech państwach. Powszechnie zauważone i komentowane były wybory po obu stronach Kanału zwanego przez Francuzów i resztę Europejczyków La Manche, a przez Brytyjczyków – Kanałem Angielskim. Prawie niezauważone odbyły się natomiast wybory w najmłodszym europejskim państwie (choć nieuznawanym przez kilka krajów członkowskich UE) czyli Kosowie.
Zacznijmy od Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej, bo to oficjalna nazwę państwa, które w Polsce nazywa się w skrócie Wielką Brytanią, a na Wyspach po prostu Zjednoczonym Królestwem. Rzecz w tym, że po Brexicie sprzed roku Wielka Brytania stała się jakby trochę mniej wielka.
Gdy dwa miesiące temu Premier Jej Królewskiej Mości Theresa May ogłosiła przedterminowe wybory, obwołano ją politycznym geniuszem, w sondażach jej torysi miażdżyli opozycyjną lewicę w stosunku 2:1, a po ogłoszeniu terminu elekcji do House of Common jeszcze zwiększyli przewagę. Ale zdarzyło się to, co można porównać do sytuacji innego królestwa – Hiszpanii w roku 2004. Zamachy terrorystyczne wpłynęły wtedy na wynik wyborów. O ile w Madrycie utorowały drogę Zapatero i lewicy, o tyle w Londynie Labour przegrała, ale raptem o 3%, znacznie zwiększając swój stan posiadania w Izbie Gmin. Następczyni Margaret Thatcher utrzymała się przy 10. Downing Street z najwyższym trudem i jest zdana na łaskę unionistów-protestantów z Irlandii Północnej. Ta, które miała okazać się zwycięzcą, weszła w buty jej poprzednika Davida Camerona: on przejechał się na nieszczęsnym referendum w sprawie Brexitu, które rozpisał, ona bardzo osłabiła swoją pozycję po równie niemądrej decyzji o przyspieszonych wyborach.
Od dawna nie było tak spektakularnego „wejścia smoka” w politykę, jak uczynił to młody Emmanuel Macron. Oczywiście prezydentem Francji byłby dzisiaj polityczny syn de Gaulle'a (czy de Gaulle o tym wie?) Francois Fillon, gdyby nie „grupa hakowa” prezydenta Hollande'a, która wcześniej wykończyła pretendenta-eksprezydenta Sarkozy'ego, a potem zrobiła to samo z jego rywalem wśród gaullistów. A Macron niesiony impetem, wygrał w cuglach również i wybory do Zgromadzenia Narodowego.
O Kosowie ‒ w którym byłem podczas wyborów ‒ napiszę tylko tyle, że partie koalicji rządowej zamieniły się miejscami, a mafia, jak miała, tak dalej podobno ma świetne układy z rządzącym establishmentem.
Teraz wyborcze wakacje, a po nich – Bundestag...
* „Gazeta Polska” (21.06.2017|)